piątek, 27 września 2013

Polski Sklep, Ostatnia Ostoja Normalności

"Polski Sklep" taki szyld można dziś zobaczyć w prawie każdej miejscowości, w UK, której populacja przekracza 10000 mieszkańców. Dla wielu Polaków na emigracji, Polski Sklep to prawdziwa oaza, raj na ziemi, skrawek ojczyzny w którym można się poczuć jak w starym, dobrym, osiedlowym sklepiku pani Jadzi, na rogu. Dlatego też polskie sklepy są otaczane specjalną czcią (podobnie z resztą jak polska półka w miejscowych supermarketach)
Wszystkie polskie sklepy są do siebie niezwykle podobne, tak więc Polski Sklep Orzeł, w Birmingham,  będzie do złudzenie podobny do  Polskiego Sklepu Wisła, w Glasgow. Polskie sklepy za zadanie mają zaopatrywać polskich emigrantów w różnego rodzaju polskie specjalności, takie jak parówki Morliny, mrożone pierogi, i chleb (Poznańska mąka śląska także cieszy się dość dużą popularnością, ex aequo z galaretką i mączką ziemniaczaną) Ogólnie w Polskim sklepie można znaleźć wszystko to, co w każdym innym nadwiślanym spożywczaku. Za pewne ,za sukcesem Polskich sklepów stoją specyficzne właściwości żywności Angielskiej, które z resztą opisałam we wcześniejszym wpisie.
Jednak, dla wielu emigrantów polski sklep to coś więcej niż zwyczajny spożywczak, (bo w końcu odkąd  sukces tych sklepów podchwyciły markety, polskie półki można znaleźć w prawie każdym supermarkecie) Polski sklep jest dla nich punktem odniesienie do normalności, jedyną świecąca latarnią w głębinach angielskich fish and chipsów. Tacy ludzie potrafią stołować się wyłącznie w polskich sklepach, i nawet płatków śniadaniowych nie kupują gdzie indziej.
Polski sklep to zapewne dość dochodowy interes, biorąc pod uwagę że 99.99% polskiej emigracji częściej, bądź rzadziej będzie musiało coś z polskiego sklepu kupić, (bo  nawet wyspiarska galaretka jest dość specyficzna, w smaku przypomina proszek do prania, a w konsystencji kisiel.) Jednak bycie właścicielem polskiego sklepu niesie ze sobą wiele korzyści socjalnych. Pracując w polskim sklepie nie tylko będziemy w centrum polonijnych wydarzeń, ale uzyskamy unikalną pozycje autorytetu w społeczności polskiej, gdzieś pomiędzy nauczycielką w polskiej szkole sobotniej, a polskim księdzem, (jeśli takie osoby faktycznie w owej społeczności są i funkcjonują) . Jednakże, ponieważ polski sklepikarz jest dla emigrantów osobą publiczną trudno jest się obejść bez różnorakich ekscesów, i skandali.  Ludzie będą chętnie na temat takiego właściciele plotkować, i wymyślać różnego rodzaju plotki na temat każdego jego poczynania.A nie daj Boże, ktoś kupi przeterminowane flaki w oleju, smród będzie się niósł przez całą okolice, i co niektórzy zdecydowanie będą woleć do Bydgoszczy dojeżdżać niż w owym polskim sklepie kupować.
Mimo wszystko, prawdziwe schody zaczynają się kiedy na dość małym terenie zaczynają funkcjonować dwa sklepy spożywcze. Już na dwa miesiące przed otwarciem tego drugiego, miejscowa ludność będzie spekulować na temat wzajemnej rywalizacji dwóch właścicieli, i ich wcześniejszych korelacji, szczególnie jeżeli ten pierwszy sklepik jet powszechnie lubiany i szanowany wśród klientów.
Opinia tubylców na temat takiego sklepów jest dość zróżnicowana. Wielu nawet nie zauważa jego istnienia. Zdarzają się jednak Anglicy którzy z ciekawości do takiego sklepu zawitają,  choć są i  tacy dla których pozostaje on enigmatycznym lokalem z którego wychodzą ludzie z pełnymi białymi reklamówkami

piątek, 20 września 2013

Tanie dni czyli, Charity vs Lumpeks

Podczas mojej ostatniej wizyty w Polsce (co było jakieś 3 tygodnie temu) nie mogłam spokojnie przejść 3 metrów żeby z jakiegoś znaku, plakatu bądź ogłoszenia nie wzywano mnie do kupna odzieży używanej z różnorodnych państw europejskich. Trudno mi nie zauważyć że z każdym rokiem przybywa co raz więcej lumpeksów, i jest ich już chyba więcej niż  wszechobecnych Biedronek i Lidlów razem w wziętych. Zauważyłam również że lumpeksy grają co raz to większą role w życiu Polaków albowiem jedno z pierwszych zdań które usłyszałam jak przyjechałam do naszego pięknego kraju to:
- A wiesz gdzie, kiedyś było CCC? To teraz jest lumpeks, ale taki, co tam bogaci ludzie kupują. Pójdziemy tam we wtorek, bo wtedy mają tanie dni. Do wtorku było jeszcze parę dni  przez które nie udało mi się wymigać od wizyty w tym burżuazyjnym lumpie, faktycznie był dla prawdziwej burżuazji, bo wcale nie pisało "lumpeks" tylko "second hand". Jednak niby wszyscy kupują u tej samej pani Reni, ale hipsterzy i  ci bogatsi chodzą właśnie do "second handów" a nie do lumpeksów. Znam wiele osób dla których lumpeks jest prawdziwą pasją. Dobrze znana mi starsza pani jadąc w aucie zawsze każe się zatrzymać jak tylko zobaczy jakiś lumpeks. Pewnego razu zobaczywszy przez okno jakiegoś lokalu wiszące ubrania,  weszła i głosem pełnym nadziei zapytała:
- Przepraszam czy tu lumpeks?
Kobieta za ladą wyglądała na lekko zdezorientowaną i odpowiedziała
-Nie. To pralnia.
Jak możecie się domyślać w czasie moich wakacji zwiedziłam parę lumpeksów, i nie umknęło mojej uwadze że  wiele z ubrań miało metki z ceną dobrze znanych Angielskich charity.
Ach, te tanie dni
Różnica między lumpeksem a charity (jak z resztą sama nazwa wskazuje) jest taka, że charity działają całkowicie charytatywnie i wszystkie pieniądze uzyskane ze sprzedaży rzeczy używanych przeznaczane jest na jakiś szczytny cel, dlatego w Anglii działają siatki charity, takie jak na przykład Salvation Army (ang. Armia zbawienia)  które można znaleźć w prawie każdym Angielskim mieście. W charity można nabyć wszystko, zaczynając od zabytkowej kolekcji różnorakich szpilek (i nie chodzi mi tutaj o buty) , kończąc na prawie nowym wózku dziecięcym. Pracują tam wolontariusze, i są to zazwyczaj stare babcie emerytki, ale co raz częściej można tam znaleźć młodsze osoby. Charity bardzo przypadły do gustu wielu z odwiedzających nas gości. Posunęło się to do takiego stopnia że jeden z takich gości, po usłyszeniu przez telefon że w najbliższym czasie planujemy się przeprowadzić, nie zapytał się nas najpierw gdzie, czy dlaczego, tylko z niezwykle zafrasowanym głosem powiedział:
- To nie będziecie już mieszkać koło tych fajnych" szarików"?
Typowe Charity
Trzeba przyznać że to był jeden z naszych najbardziej aktywnych charitowo gości, który  codziennie z samego rana chadzał tam sobie i nabywał niezwykle niezbędne rzeczy, typu stare garnki, czy 3 komplety starych krzeseł.  Ja osobiście nie przepadam za charity tak jak i za lumpeksami, głównie z powodu dziwnego zapachu który zdaje się wypełniać każdy niemal sklep z używanym towarem. Zapach ten jest wszędzie tak podobny, że jestem gotowa założyć że jest sprzedawany jakiś specjalny spray do powietrza z esencji lumpa.
Oczywiście nie oznacza to że nigdy tam nie chodzę, kiedyś na przykład, wyhaczyłam tam starą maszynę do pisania za jedyne £5, no i parę innych staroci... 

piątek, 13 września 2013

Fish&Chips, Haggis i inne pyszności, czyli gastronomia na wyspach.

Pie
Nie piszę tego posta tylko dlatego, że blogi gastronomiczne wydają się cieszyć największą popularnością, ale raczej dlatego, że już na samym początku mojego zamieszkiwania tej wysepki umieszczonej w odległym rogu Europy, zaobserwowałam, że u wielu nowicjuszy asymilacja zaczyna się od żołądka.
Dobrze pamiętam, mój pierwszy posiłek na wyspach. Było to pewnej, deszczowej nocy listopadowej, kiedy jako małe, nieświadome niczego dziecko zawitałam w progach mojego całkiem nowego, angielskiego domku. Na moją pierwszą emigrancką kolacje miałam tak zwane "apul paje". Wtedy właśnie zrozumiałam dlaczego emigracja to jednak ciężki kawałek chleba. Następnego dnia dowiedziałam się że  polska i angielska mentalność niezwykle się różnią, albowiem moje pojmowanie idei mleka, diametralnie różniło się od angielskiego. Angielskie krowy zapewne są innym gatunkiem od nadwiślanych muciek gdyż to co dają te pierwsze, mimo tego że do złudzenia mleko przypomina, mlekiem niestety nie jest, gdyż smakuje trochę jak tłusta, mętna woda.
Druga rzecz której nie znosze to tak zwany "bred" Niejednokrotnie kartkowałam  z niedowierzaniem angielsko-polskie słowniki aby upewnić się że słowo bread  oznacz chleb, a nie "gorzka wata w kształcie prostopadłościanu."
Kuchnia Brytyjska ma to do siebie że jest przeznaczona dla Brytyjczyków, i mi smakować nie musi. Oczywiście z biegiem czasu niektóre pomysły, takie jak na przykład herbata z mlekiem czy angielskie śniadanie, przypadły mi do gustu. Jednakże pomimo moich wszelkich starań nie mogę w ogóle zrozumieć fenomenu Fish&chips'u. Po prostu nie wiem dlaczego ktokolwiek chciałby przez kilka minut stać w długiej kolejce, w małej pachnącej rybą smażalni, tylko po to, żeby dostać wodnisty kawałek ryby ze smażonymi w tłuszczu dużymi kawałkami ziemniaków. Mój główny problem polega na tym że ziemniaki zazwyczaj smakują jak papka w panierce. Zastanawiam się czy niektórzy polewają swoją rybę obfitą ilością octu po to żeby nie smakowała zbytnio jak wodorosty.
Większość Brytyjczyków zajada się wszelkimi rodzajami  rodzajami pai.  Dla tych  którzy jeszcze z paiem nie mieli styczności śpieszę opisać że tak zwany pie to coś w rodzaju wielkiego pieroga z nadzieniem, tyle jednak że pie'e piecze się w piekarniku. Smak pie'a zależy od nadzienia. Mi osobiście tę mięsne nie przypadły do gustu, nie tylko ze względu na smak, ale dlatego, że wyglądają jak gdyby były już wcześniej jedzone, no ale "de gustibus non disputandum est"
Apetyczny Haggis
Pomimo tego, że  wbrew pozorom, lubię smakować różne potrawy, nigdy nie byłam na tyle hardcorowa żeby zjeść haggis. Haggis jest narodowym specjałem Szkotów. Sam przepis brzmi jak gdyby ktoś go znalazł w księdze zaklęć jakiejś szkockiej czarownicy mieszkającej w którejś z szkockich jaskiń. Organy owcy (serce, wątroba i płuca) zmielić z cebulą, mąką owsianą i tłuszczem, zaszyć w żołądku (nie swoim tylko owcy) i gotować prze 3 godziny. Podawać z ziemniakami i brukwią. Jak ktoś chce spróbować trzeba wybrać się do Szkotów (najlepiej 25 styczna)   
Najbardziej dziwi mnie jednak, że ludzi których przysmaki opisałam powyżej, gardzą polską kiełbasą bo jest... tłusta.

sobota, 7 września 2013

Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki bądź z farmaceutą....

Nigdy nie powiększyłam grona zagranicznej widowni "polskiej telewizji" i nigdy w domu nie miałam polskiego dekodera. Z polską telewizją miałam styczność jedynie u znajomych którzy takowy dekoder mieli, ale i oni zdawali się oglądać anglojęzyczne programy typu Top Gear z dodatkiem nader denerwującego lektora, który lubował się w czytaniu zazwyczaj niezbyt dokładnego tłumaczenia. To też kiedy pojechałam do naszego pięknego kraju jako nieświadom niczego widz BBC, nie wiedziałam co mnie czeka kiedy nacisnę czerwony guzik na pilocie.
Kiedy magiczne okno błysnęło po raz pierwszy moim oczom ukazały się reklamy. Oczywiście to było do przewidzenia, lecz kiedy na innych kanałach nie mogłam znaleźć nic innego postanowiłam się poddać i przeczekać na przypadkowym kanale aż pokaże się jakiś program. Zanim minęły dwie minuty na pamięć znałam formułkę: "Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu."  Nie chodzi tu oto że w Anglii tej formułki nie dodają lecz raczej oto że w ogóle nie wyświetlają aż tak zawrotnej ilości reklam leków, no bo też poco ,kiedy Paracetamol jest ostatecznym panaceum, a inne bardziej wymyślne leki są i tak refundowane dużej części społeczeństwa. Zanim doczekałam się programu jakiś goły tyłek na cienkich nóżkach i w dodatku w berecie  chciał mi sprzedać lek na hemoroidy, a przemiła, rozśpiewana pani opowiadała o "przebojowej" powłoczce pewnej podpaski. Z tą panią nie zgadzała się inna, która prawiła na temat innowacyjnych rowków pewnego tamponu. Podobno 9 na 10 kobiet chciało by mieć takie rowki....
Z jakiegoś powodu telewizor nie chciał przyjąć do wiadomości że nie zmagam się ani z hemoroidami, ani z reumatyzmem czy też z cholesterolem, ani nawet z symptomami menopauzy . Że wcale nie chcę ulżyć najbliższym i ubezpieczyć się od śmierci (nawet jeśli to kwota mniejsza niż za gazety) Ponadto wcale nie będę raczyć się zupą Romana, czy też nawet Zbigniewa (ani w blokowisku, ani też w schronisku)
Nie wiedziałam co jeszcze czyha na mnie w czeluściach Polsatu. A czyhała na mnie zmora i to nie byle jaka, a zmorę tą zwą "Trudne Sprawy" Wpadłam w jej szpony niczym nieświadoma niczego mucha w pajęczynę krzyżaka.   Przez 40minut przedstawiano mi wzruszającą opowieść Janusza który pomimo wszelkich  starań i tak nie zdobył serca Karoliny. (Nawet kiedy włamał się do jej wanny) Najbardziej wzruszająca i godna wszelkiego podziwu była mistrzowsko drewniana gra. Nie jestem pewna czy ktokolwiek mógł by zagrać bardziej sztucznie nawet gdyby bardzo, bardzo chciał..
Pośpiesznie przełączyłam na inny kanał (chociaż przed oczyma wciąż miałam obraz Janusza w wannie i jego głęboko rozczarowane oczy  kiedy Karolina wyrzuca go z jej domu) trafiło mi się na TVN i wcale nie było tam reklam co też jest szczęściem. Akurat leciały znane wszystkim Rozmowy w Toku. Wypowiadała się jakaś przeurocza pani, która po porodzie przechowuje swoje zasuszone łożysko (Nawet je miała przy sobie, zawinięte w chustkę tak że mogła się wszystkim pochwalić) Ponadto jest weganką i swoje dzieci również karmi w ten zdrowy i organiczny sposób. Nigdy nie daje im świństw typu masło tylko porządną wegańską tartę z warzywek.
To, że po niecałej godzinie oglądanie telewizji miałam przed oczami widok Janusza w wannie to jeszcze lajcik ale to że podczas mycia zębów zaczynam nucić piosenkę o podpaskach jest naprawdę niepokojące.Dlatego niezmiernie współczuje paniom które tą piosenkę musiały nagrać i zaśpiewać bo ich życie musi być bezpowrotnie zrujnowane.


* Jeżeli chociaż w głowie zanuciłeś te słowa tak jak w czołówce programu oznacza to że oglądasz zbyt dużo telewizji i możesz cierpieć na zaburzenia psychiczne. Na szczęście możesz wziąć Valerin Max (po tym jak skonsultujesz się z lekarzem bądź farmaceutą)